środa, 6 lipca 2016

[Książka] "Świnka morska" Marcin Jan Gorazdowski

To jest bardzo kiepska książka. Nie kupujcie jej, szkoda tych 4 zł. Serio, jeśli za tę kwotę kupicie śwince paczkę suszonych ziół, to przysłużycie się jej lepiej niż tą książką. 


Mniemam jednak, że taka deklaracja to za mało, żeby was przekonać. Potrzebujecie dłuższego uzasadnienia, co jest logiczne i mądre z waszej strony. A i mnie cieszy, bo dzięki temu mam pretekst do napisania tej notki.

Dobrze, a teraz poważnie. Książeczki z serii „Hobby” wydawnictwa Egros są tanie, a przez to bardzo popularne. Nie wiem, jak prezentuje się poziom publikacji odnośnie innych zwierząt, ale książka „Świnka morska” Marcina Jana Gorazdowskiego (nie wiem, z którego roku. W stopce redakcyjnej jest tylko informacja, że to wydanie IV) jest wręcz najeżona błędami i informacjami mocno przestarzałymi (a tekst najwyraźniej od wczesnych lat dziewięćdziesiątych nie był redagowany). Do tego stopnia, że jest ich więcej niż danych aktualnych. I dlatego mam zamiar przeprowadzić tu coś w rodzaju analizy treści, przeglądając rozdział po rozdziale i punktując, co jest źle, a co dobrze. Ale zacznę trochę od końca.

Zawsze, kiedy kupuję poradniki, sprawdzam ich bibliografię. Nie wszystkie co prawda ją mają (co o niczym jeszcze nie świadczy), ale już sama bibliografia może nam sporo powiedzieć o jakości poradnika. W przypadku książek o zwierzętach jest ona szczególnie ważna, bo nasza wiedza o nich rozwija się szybko i sporo danych się dezaktualizuje. „Świnka morska” bibliografię ma. I już tu powinna nam się zapalić czerwona lampka, bo jakkolwiek podane źródła są bardzo wiarygodne (opracowania SGGW czy publikacje PWN), to średnia ich wieku wynosi… 34 lata. Najnowsza z nich została opublikowana 24 lata temu. To szmat czasu, kiedy wiele danych mogło zostać zweryfikowanych i okazać się zwyczajnie błędnymi.

Po tej wyprawie na tyły wróćmy do początku. Do wstępu, opisu gatunku i systematyki uwag nie mam (bo ta ostatnia pochodzi jeszcze sprzed zmiany świnki morskiej na kawię domową). Potem jednak następuje rozdział o utrzymaniu świnek w domu i tu już nie jest tak dobrze.

Autor słusznie zauważą, że zanim kupimy świnkę, należy przygotować jej klatkę. Słusznie pisze też o tym, aby klatkę umiejscowić tam gdzie toczy się życie domowników, aby zwierzątko nie czuło się osamotnione. Szkoda jednak, że są to jedynie rady, jakie otrzymujemy odnośnie ustawienia klatki. Nie ma nic o nasłonecznieniu, temperaturze, wysokości czy przeciągach.

O samej klatce też autor ma niewiele do powiedzenia. Słusznie zauważą, że wybieranie drewnianej bywa ryzykowne ze względu na wsiąkający w nią mocz, trudny potem do usunięcia. Niestety, ani słowem nie wspomina o prawidłowej wentylacji, która na przykład w szklanych terrariach (a takie jest przedstawione na ilustracji) może być utrudniona i niekorzystnie wpływać na zdrowie świnki. Jednak największym grzechem rozdziału jest rozmiar klatki:

„Za minimalne można przyjąć wymiary 40x60 cm.” [s. 8]

Otóż, moi drodzy, nie. Według aktualnego standardu utrzymania, są to bowiem wymiary klatki minimalnej dla… chomików karłowatych (dżungarskich, Campbella itp.). Polski standard dla świnek morskich wynosi 80x40 cm (dla jednego osobnika), a zachodni nawet 100x60 cm. Autor też nigdzie się nie zająknął, że należałoby raz dziennie świnkę z klatki wypuścić na wybieg oraz nie trzymać tylko jednej świnki samej, a to również są bardzo ważne kwestie.

Podrozdziału o ściółce raczej nie można się przyczepić pod względem poprawności danych (autor co prawda nie wspomniał, że trociny dla świnek powinny być odpylone, ale niech tam), natomiast wygląda tak jakby w tej kwestii od dwudziestu lat nic się nie zmieniło. To samo dotyczy akapitów o wyposażeniu klatki. A objawia się tak, że autor sugeruje to wyposażenie stworzyć samodzielnie. Ani się zająknie o szerokim wyborze łatwo dostępnych produktów sklepowych, że już o takiej wiedzy tajemnej jak „czym się kierować, wybierając porządna akcesoria” nie wspomnę. Choć akurat pomysł wykonania domku z ceramicznej doniczki bardzo mi się podoba.

Do rozdziału o warunkach przebywania świnki na świeżym powietrzu nie mogę się przyczepić. Jest najbardziej poprawny z całej książki. Podobnie ten o transporcie, choć brakuje mi tu porad praktycznych odnośnie zaopatrzenia zwierzęcia na czas jazdy (autor skupił się na wyborze transportera).

Ale potem jest rozdział o żywieniu, a to już sodoma i gomora, dane może i aktualne trzydzieści lat temu, ale teraz każdy rozsądny lekarz czy hodowca złapie się za głowę na takie sugestie.

„Dieta świnek morskich powinna zawierać zarówno pokarmy wysokoenergetyczne, jak i objętościowe. Do tych pierwszych zaliczyć trzeba przede wszystkim ziarna pszenicy, lnu (siemię lniane) owsa czy kukurydzy. Przysmakiem są również nasiona słonecznika.” [s.16]

Jak widać autor jako karmę podstawową zaleca ziarna. Mają one być podstawą diety (połowa całej dziennie spożywanej paszy). Jest to najprostsza droga do wywołania otyłości u świnki (zwłaszcza len czy słonecznik, które zawierają mnóstwo tłuszczy), okraszonej niedoborami wszelkimi i skutkującej różnymi schorzeniami narządów wewnętrznych na stare lata. Że już o pokaleczeniu pyszczka ostrymi łuskami (których świnka, nie będąc ziarnojadem, nie potrafi samodzielnie usunąć) nie wspomnę. Obecne standardy żywienia odradzają jakiekolwiek nieprzetworzone zboża w paszach (a i te przetworzone mają coraz więcej przeciwników).

Co ciekawe, autor wspomina o karmach granulowanych, ale jako o dostępnych jedynie dla hurtowego odbiorcy. Czyżby kolejny niezauważony przez redakcję relikt czasów, kiedy akcesoria i karmy dla zwierząt były właściwie niedostępne?

O paszach objętościowych (siano i zielonka) autor wypowiada się całkiem rozsądnie. Niestety, nigdzie nie informuje, że to siano powinno być podstawą diety, ani że świnka powinna mieć do niego dostęp cały czas. Pisze za to:

„Pasze objętościowe [czyli siano, trawa i warzywa – przyp. mój] powinny stanowić połowę całej dziennej dawki […], ale można dawać je w nadmiarze bez obawy, że świnka się nimi przeje i pochoruje.” [s. 16-17]

Tyle, że jest to nieprawda. Owszem, po sianie się nie pochoruje, ale już podawanie dużych ilości trawy czy warzyw może wywołać biegunkę. A jeśli to pierwsza porcja trawy po długiej przerwie (czyli np. po zimie), to biegunka może być bardzo poważna. Że już o wzdęciach nie wspomnę.

A to już kompletne bzdura:

„Cennym dodatkiem stale obecnym w diecie jest suchy chleb […] jako idealny pokarm ułatwiający naturalne, równomierne ścieranie stale rosnących siekaczy.” [s. 17]

LOL, nope. Świnki morskie w ogóle nie powinny spożywać żadnych wyrobów piekarniczych, bo ich układ pokarmowy po prostu nie jest przystosowany do trawienia ich i może na to reagować sensacjami. Pomijając już fakt, że obecnie w chlebie mamy różne substancje poza zakwasem, mąką i wodą, które mogą świnkom zaszkodzić (a i sam zakwas nie jest najzdrowszy bo drożdże piekarnicze mogą niekorzystnie wpływać na florę bakteryjną jelit niezbędną świnkom do prawidłowego trawienia). W dodatku ścierne właściwości suchego chleba są mocno przeceniane, bo rozmoczone śliną pieczywo w ogóle nie ściera zębów trzonowych, a to one, nie siekacze, są najczęstszą przyczyną problemów stomatologicznych roślinożernych gryzoni. Siekacze zresztą też ściera raczej kiepsko, z tych samych powodów.

Rozdziału o rozrodzie i odchowie młodych raczej nie będę się czepiać, bo autor opisał tam po prostu biologię rozrodu gatunku. (Z drugiej strony w czasach, kiedy tak wielki nacisk kładzie się na odpowiedzialne utrzymywanie zwierząt towarzyszących i na problem bezdomności sugerowanie, że rozmnażanie pupili tak bardzo pogłębi naszą wiedzę na ich temat, jest trochę nie na miejscu. To raczej z już pogłębioną wiedzą należy się brać za rozmnażanie). Tylko ilustracja mająca posłużyć za instrukcję rozróżniania płci jest tak niewyraźna (żeby nie powiedzieć kiepsko narysowana), że raczej zaciemnia obraz niż go rozjaśnia.

Rozdział o pielęgnacji, taaa… Dobrze, przyznam szczerze że akapitów o przycinaniu pazurków nie mogę się czepić, bo autor fachowo radzi (nawet wspomina o dezynfekcji obcinacza, z czym nie spotkałam się w żadnym innym poradniku, a co uważam za bardzo celną uwagę).

Gorzej z higieną uzębienia. Autor co prawda zwraca uwagę, że zbyt miękki pokarm może powodować przerastanie zębów u świnek, ale znowu skupia się wyłącznie na siekaczach. A siekacze rzadko są problemem, w dodatku nawet jeśli są, to bardzo łatwo go wykryć, bo każdy właściciel jest w stanie sam obejrzeć przednie zęby swojej śwince. Problemem, jeśli już jakiś problem z uzębieniem jest, najczęściej są trzonowce, których ani właściciel samodzielnie nie jest w stanie obejrzeć, ani naprawić, jeśli coś jest z nimi nie tak. Nie wszyscy są tego świadomi i kierowanie uwagi opiekunów li tylko na siekacze uważam za ogromne niedopatrzenie.

Problem z rozdziałem o chorobach jest taki, że to, co w nim jest nie jest bzdurą, ale za to najważniejszych informacji w nim nie ma. Na przykład autor opisuje, na jakie niepokojące objawy u świnki powinniśmy zwrócić uwagę, ale o najważniejszym, czyli o spadku wagi nie wspomina w ogóle. Nie ostrzega też, że zaprzestanie przyjmowania pokarmu przez świnkę choćby na 24 godziny może mieć poważne (lub nawet nieodwracalne) konsekwencje. Powody biegunki podaje tylko dwa - zmiana diety i infekcja, podczas gdy może ona wynikać też z szeregu innych chorób (nawet z przerostu zębów!). To samo przy zaparciu – przyczyna to zbyt sucha pasza. A o problemach z narządami wewnętrznymi, takimi jak wątroba (że tylko o tym wspomnę) czy innych przyczynach nawet nie piśnie. Za to zdanie:

„Świnki rzadko kaleczą się w trakcie wzajemnych konfliktów” [s. 27]

można między bajki włożyć. Jasne, to są spokojne zwierzęta, ale u mnie na przykład podszczypywanie zadków zdarza się zwykle raz na miesiąc lub dwa (że o wyskubywaniu sierści nie wspomnę). A na świnkach rany goją się tak szybko, że czasem, przy mniejszych skaleczeniach, właściciel nawet nie zauważy, że była bójka. Chyba, że drobne skaleczenie zmieni się w duży ropień, co wcale nie jest rzadkością. Ale o tym autor też nie wspomina. W ogóle pomija aspekt chorób skóry u świnek, który powinien być (zaraz po sensacjach żołądkowych), najszerzej opisany. Bo taką na przykład grzybicą, nagminną u świnek sklepowych, nieświadomy właściciel sam może się zarazić.

I tak o – wyszło mi ponad trzy strony A4 uwag do tekstu mającego trzydzieści stron A5 (czyli 15 stron A4) razem ze spisem treści, stronami redakcyjnymi i ilustracjami. Sami osądźcie, czy to dużo, czy mało.