środa, 27 stycznia 2016

[Z życia chlewika] Wrzód na tyłku

Jak być może nie wszyscy zdają sobie sprawę, świnki morskie to dość delikatne zwierzątka. I zasadniczo ich właścicieli można podzielić na dwie kategorie: takich, co czekają aż "samo przejdzie" i takich, co każde kichnięcie chcą konsultować z lekarzem. Sama należę raczej do tej drugiej kategorii, a moje zwierzaki dostarczają mi sporo okazji do takich konsultacji.

Ostatnio prym w odwiedzinach u weta wiedzie Momo. Na początku grudnia złapała infekcję dróg oddechowych, więc całe towarzystwo dwa tygodnia łykało antybiotyk. Wcześniej była dziwna infekcja skórna nieznanego (choć biorąc pod uwagę, że została pokonana Nizoralem i Fungidermem, zapewne grzybiczego) pochodzenia. A teraz wrzód na tyłku (który ostatecznie okazał się wrzodem nie być, ale o tym później).


Problem z wrzodem zaczął się od tego, że w okolicy prawego biodra wyczułam guzek podczas głaskania. To już samo w sobie oznaczało, że guzek jest spory - Momo jest rexem, futro ma tak bajecznie gęste, że bez dokładnego gmerania trudno w nim cokolwiek znaleźć. Zaniepokoiłam się i zaczęłam gmerać. Znalazłam guzek wielkości pestki wiśni, zaczerwieniony nieco. Że pora była późna, a świnka, poza niezadowoleniem z faktu, że ktoś dobiera jej się do tyłka, nie wykazywała żadnych niepokojących objawów, postanowiłam obserwować i czekać. 

Obstawiałam ropień. Moje dziewczyny to kłótliwe bestie, od czasu do czasu lubią się pogonić po klatce, a niekiedy dochodzi do zęboczynów, tak nieszczęśliwie się składa, że głównie na momowym zadku. A takie rany po zębach u świnek lubią ewoluować w ropnie. Ropnie są upierdliwe, a nieleczone też niebezpieczne, niemniej zdarza im się pękać samodzielnie (albo zwierzaki same im w tym pomagają), więc postanowiłam dać guzowi jeszcze parę dni na decyzję co do jego dalszych losów.

Niestety, sytuacja nie rozwijała się po mojej myśli. Do zaczerwienienia dołączyła opuchlizna, a Momo zrobiła się smutna i apatyczna. Apetyt co prawa jej dopisywał, ale poza jedzeniem siedziała osowiała w kącie klatki. Próba dotknięcia w okolicy guzka kończyła się żałosnym kwikiem, więc wiadomo było, że ją boli. Postanowiliśmy zawitać do weta. Momo na pewno się za nim stęskniła, akurat minął miesiąc od poprzedniej wizyty.

Wet z pierwszą wizytą zachowawczo dał antybiotyk. Nie był przekonany do teorii o ropniu, bo konsystencja guza jakoś do niej nie pasowała, ale doszedł do wniosku, że antybiotyk nie zaszkodzi, a w razie gdyby nie pomagał przez kilka dni, to i tak trzeba będzie prośka kroić. 

Cóż, po kilku dniach (niecałym tygodniu z dwóch przewidzianych na antybiotykoterapię) zgłosiliśmy się na zabieg. Leki co prawda pomogły o tyle, że zniknął stan zapalny (czyli opuchlizna i zaczerwienienie), bolało też jakby mniej, ale sam guz się nie zmniejszył. Tak więc Momo została dostarczona na zabieg.

Operacja przebiegła w znieczuleniu ogólnym i była bardzo krótka. Oczywiście zakończyła się sukcesem. Co prawda Momo po narkozie przez dłuższy czas wymagała dogrzewania i była nieco przymulona, ale po niecałych dwóch godzinach już jadła (choć wtedy jeszcze miała drobne problemy z utrzymaniem ciepłoty ciała). Został jej tylko gustowny szew na wygolonym zadku.


Guzek okazał się kaszakiem, czyli torbielą powstałą z zatkanego gruczołu łojowego i zawierającą głównie tegoż gruczołu wydzielinę (tutaj kilka słów więcej o kaszakach u świnek morskich). Był jeszcze we wczesnym stadium a Momo na szczęście jest młodą i zdrową świnką więc dał się usunąć bez komplikacji. Teraz obserwujemy szwy, czy goją się bez niespodzianek i czy zwierzaki za bardzo się nimi nie interesują. Mam nadzieję, że sytuacja się nie powtórzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.